Serial The Walking Dead opowiada historię tygodni i miesięcy następujących po pandemicznej apokalipsie, po której świat opanowały zombie. Szeryf jednego z hrabstw, Rick Grimes, podróżuje wraz z rodziną i garstką ocalałych w bezustannym poszukiwaniu bezpiecznego schronienia. Ciągła presja oraz codzienne zmaganie się z zagrożeniem For the other video games in The Walking Dead universe, see Video Games. The Walking Dead: The Telltale Series, originally titled The Walking Dead: A Telltale Games Series, is an episodic video game series that takes place within Robert Kirkman's The Walking Dead comic series' universe. The series was developed and published by Telltale Games, associated with Skybound Entertainment. Telltale This will be followed by a more in-depth breakdown of why each installment is placed where it is, so keep reading if you want a more thorough explanation of why you should watch the series in this order. Fear the Walking Dead seasons 1 – 3. The Walking Dead seasons 1 – 8. Fear the Walking Dead season 4. Tales of the Walking Dead season 1. Desperate to see Eugene (Josh McDermitt) punished for "killing" her son Sebastian, Pamela (Laila Robins) bullies Yumiko into prosecuting him in court. Turns out, she's had her cronies round up all TVLine readers gave the not-so-grand series finale an average grade of D+. And at last count, 36% of you had assigned it an F. More may even follow when you consider all most some of the mind Verdict. The Walking Dead: Saints & Sinners is a noteworthy step forward for VR gaming, proving that a Deus Ex-like Action-RPG can feel right at home in a headset. Every one of its many interwoven 0aCX. Trzeci sezon serialu The Walking Dead już za nami. Ta ciesząca się dużym powodzeniem także w Polsce produkcja luźno opiera się na komiksie Roberta Kirkmana o identycznym tytule (wychodzi od 2003 roku). Z tej samej licencji skorzystało Telltale Games. Efektem jest tradycyjna w założeniach przygodówka – podzielona na pięć epizodów – wydana początkowo tylko w cyfrowej dystrybucji, jednak niedawno także na płytkach (PS3, Xbox 360). Decyzja o wydaniu na standardowych nośnikach nie powinna nikogo dziwić. The Walking Dead to po prostu zdecydowanie najlepsza gra w ośmioletniej historii studia pochodzenieZombie, czyli żywe trupy, w kulturze masowej zaistniały dobre kilka dekad temu. Jako ojca tej niezdrowej manii można chyba wskazać – i to bez większych kontrowersji – George’a A. Romero. To reżyser, który odpowiada za kultowy, przynajmniej w niektórych kręgach, horror o wiele mówiącym tytule „Noc żywych trupów”.Powolniaste zombiale znalazły swoje miejsce również w świecie gier. Nic w tym dziwnego, taka jest natura biznesu. Jeśli kasę na trupim motywie udało się zbić Japończykom z Capcom, to dlaczego nie miałoby się udać także innym? Stąd też, szczególnie w ostatnich kilku latach, istna lawina zombiaczych gierek. Wystarczy wspomnieć chociażby całkiem udane Dead Nation, Burn Zombie Burn czy – już niestety nie tak dobre – Zombie Driver oraz Zombie Apocalypse. Tak mocnej marki, jak właśnie Resident Evil, na razie nie udało się stworzyć. Pewne szanse ma natomiast Telltale Games – po części z powodu popularności serialu o takiej samej nazwie, ale bardziej jeszcze po prostu dlatego, że The Walking Dead to naprawdę jedna z lepszych gier ostatnich lat w swojej kategorii. Niby przygodówka, lecz bardziej adekwatne wydaje mi się przyporządkowanie jej do grupy „gier emocjonalnych”, czyli tam gdzie Heavy że przed odpaleniem TWD nastawiony byłem wyraźnie sceptyczne. A to przez wcześniejsze dokonania Telltale Games, np. serie Sam & Max czy niedawno Jurassic Park. Nie przekonały mnie one, nie przekonują nadal. Proste i zazwyczaj infantylne zagadki to – jak na mój gust – zwyczajnie za mało. Denerwowały szczególnie spadki animacji, co przy takich grach, o bardzo średniej przecież grafice, nie powinno mieć racji wszędzieCzas przejść do meritum. Walking Dead wciąga powoli. Wkręciłem się dopiero po mniej więcej godzinie gry. Wcielamy się w postać niejakiego Lee, czarnoskórego Amerykanina o niezbyt chwalebnej przeszłości (morderstwo na koncie). Trupia apokalipsa dopada go skutego kajdankami podczas przewozu radiowozem. Rzecz jasna, dochodzi do wypadku, wskutek którego zostaje uwolniony. Nieco później nasz bohater spotyka kilkuletnią, osamotnioną dziewczynkę Clementine, którą z dobrego serca „przygarnia” i obiecuje pomóc w odnalezieniu rodziców. Cała historia, podzielona na pięć rozdziałów (każdy na ok. 2 h gry), to ich wspólna wędrówka po rozpadającym się świecie. Więcej na temat fabuły pisać nie ma większego sensu, ponieważ to najważniejszy atut TWD. Zaznaczę tylko, że to jeden z najlepszych scenariuszy ostatnich lat – wyjątkowo dojrzały, z zaskakującymi zwrotami, także drastyczny. I żeby było jasne, to nie horror klasy B, ale raczej historia o zwykłych ludziach, którzy znaleźli się w ekstremalnej sytuacji. Zresztą, każdy kto oglądał serial powinien mniej więcej wiedzieć, czego się spodziewać. Jakichś bezpośrednich nawiązań nie ma, jednak klimat pozostaje TWD jest dobrze poprowadzona narracja, w iście serialowym stylu. Bez zastrzeżeń sprawuje się również kamera – nie ma z nią żadnych problemów. Esencją gry są wybory, nasze decyzje, np. odnośnie tego, czy pomóc napotkanej osobie. Jak się okazuje, mają one rzeczywisty wpływ na dalszy bieg historii. Pod tym względem dzieło Telltale wypada lepiej nawet od osławionego Heavy Rain Davida Cage’a. Całości dopełnia mroczna, niepokojąca ścieżka dźwiękowa, która robi mocniejsze wrażenie niż soundtrack rozkładuTeraz wady, a jest ich kilka i mogą odrzucać. Przede wszystkim – bardzo mocno ograniczona interakcja. Zagadki, o ile można je tak nazwać, są w gruncie rzeczy aż nazbyt prostackie. Pozostaje nam więc nieco pochodzić (niestety, brak jest opcji biegu), postrzelać czasem, wykonać trochę QTE i dokonać odpowiednich wyborów. Druga rzecz to grafika. Jest po prostu średnio. Niedoróbki maskuje na szczęście komiksowa (świetny pomysł) konwencja. Jako minus można także wskazać brak polskiej wersji językowej – bez co najmniej średniej znajomości angielskiego nie ma większego sensu zaczynać na sezon drugiPora na podsumowanie. Nie ma co ukrywać, że po The Walking Dead w pierwszej kolejności sięgnąć powinni fani serialu i osoby, które lubią dobrą fabułę. W swojej kategorii, czyli wśród przygodówek, choć raczej wspomnianych wcześniej „gier emocjonalnych”, to obecnie ścisła czołówka. Sam stawiam ją wyżej nawet niż Heavy Rain. Jeśli ktoś szuka szybkiej akcji – niech omija ją szerokim łukiem. A osobiście czekam już na, zapowiedziany przez Telltale, sezon drugi. PLUSY:– jedna z najlepszych fabuł w ostatniej dekadzie– realny wpływ wyborów na dalszy przebieg wydarzeń– klimatyczny soundtrackMINUSY:– za dużo „samograja”– średnia grafika– brak możliwości bieguOCENA: 8,5/10Autor: Mateusz Pietrzyk UWAGA! SPOJLERY!Przeczytaj artykuł o komiksie i pierwszych dwóch sezonach “The Walking Dead”Jest coś naprawdę niepokojącego w „Żywych trupach” Kirkmana. Zarówno w komiksie, jak i serialu na jego podstawie. Lektura komiksu do najłatwiejszych nie należy. Całość zbudowana jest bardziej na dialogach, niż na żywej akcji. Cała historia oparta jest na ciągu przyczynowo-skutkowym, a logicznym następstwem zaistniałych wydarzeń są decyzje podejmowane przez bohaterów – czasem to decyzje dobre, a czasem kompletnie niezrozumiałe i kontrowersyjne. A no i są jeszcze trupy, chociaż one przecież nie przerażają tak bardzo jak ludzie. Bo według Kirkmana bardziej powinniśmy się obawiać nas samych niż wygłodniałych hord zombie. I to faktycznie przeraża. Czytelnik najpierw się zastanawia nad tym, co przeczytał, a później rodzi się w nim niepokój i strach. Ten strach podkreślony jest czarno-białymi surowymi rysunkami, które tylko podkreślają tragizm tej kolei jeśli chodzi o serial, jak już wspominałem wcześniej, to nie jest typowy horror o zombie. Widzicie, jeśli oglądacie standardowy zombie-movie, trwa on średnio 90 minut. I w tym czasie widzowie siedzą sobie wygodnie w fotelu i prawdopodobnie obżerają popcornem, jednym słowem jesteście całkowicie bezpieczni. Inaczej sprawa ma się podczas lektury komiksu lub seansu „Żywych trupów”. Tutaj nie ma półtoragodzinnego limitu. Ta historia nie kończy się po napisach końcowych. Z odcinka na odcinek widz pogrąża się coraz bardziej w otchłań koszmaru, w paszczę szaleństwa. Ta opowieść nie zmierza do happy endu i nikt nawet przez chwilę nie łudzi się, że może się ona potoczyć w innym kierunku. Z odcinka na odcinek będzie tylko gorzej i to jedyna rzecz, jakiej można być pewnym. Z niepokojem i nieprzyjemnym uścisku w żołądku tylko oczekuje się kolejnych wydarzeń, które tylko zbliżają bohaterów do nieuchronnego końca. To jest koniec świata, któremu najbliżej do równie pesymistycznej wizji poetycko opisanej przez Cormaca McCarthy’ego w jego genialnej „Drodze”. Taki był pierwszy sezon, taki był również drugi sezon. Zatem nic nie wskazywało, że inaczej miało być z sezonem jak to miało miejsce wcześniej, kolejny sezon został zapowiedziany tuż po emisji pierwszego odcinka sezonu aktualnie nadawanego. Sezon trzeci zatem został zapowiedziany w tydzień po emisji „What Lies Ahead” z sezonu drugiego, a swoja premierę miał w niecały rok rok później 14 października 2012 sezon drugi i trzeci dzieli kilkumiesięczna przepaść. Grupę Ricka spotykamy bowiem po dobrej kilkumiesięcznej tułaczce – to ekipa wygłodniałych, zabiedzonych, brudnych i zapewne śmierdzących ludzi. Dodać trzeba, że spotykamy ich na wiosnę, zatem okres zimowy został całkowicie pominięty przez twórcy tak jakby uznali go za niezbyt ciekawy epizod w życiu głównych bohaterów. W komiksie nic takiego nie miało miejsca. Jeśli ktoś pamięta, to właśnie podczas zimy poznaliśmy jednego z ważniejszych bohaterów – Tyresse’a, byliśmy świadkiem dramatycznych wydarzeń w Wiltshire Estates (które pojawia się na chwilę w drugim sezonie) i pod koniec trafiliśmy na farmę Hershela Greena i w końcu do opuszczonego więzienia. I tutaj powstaje pewna rysa, bowiem w serialu fakt, że akcja sezonu trzeciego będzie się toczyć w więzieniu, zasugerowana jest w ostatnim odcinku „Beside the Dying fire”, kiedy w ostatnich scenach dosłownie za plecami bohaterów z ciemności wyłaniają się zarysy kompleksu więziennego. Dziwi zatem fakt, że Rick i spółka przez te kilka miesięcy nie potrafili odkryć więzienia, mimo że byli tak blisko i w dodatku posiadali mapę. No nic trudno, wpadki się zdarzają. W każdym razie twórcy serialu doszli do jednego z najciekawszych momentów w całej historii „Żywych trupów”, bowiem właśnie wtedy pojawiają się najbardziej intrygujące postacie w całym uniwersum trzeci zaczyna się naprawdę ostro. Odcinek „Seed” co prawda nie dorównuje takim gigantom jak „Days Gone Bye” czy „What Lies Ahead”, ale może się pochwalić bardzo wysokim wynikiem oglądalności, ponad 10 milionów widzów, co było jak dotąd najlepszym wynikiem w historii serialu, ale również całego kanału AMC w ogóle. Ten odcinek, jak i zresztą cały sezon, to prawdziwa wizytówka utalentowanego Grega Nicotero, głównego speca od charakteryzacji i odpowiedzialnego za wszystkie efekty gore, którymi ten odcinek jest naprawdę przesiąknięty. Sceny odzyskiwania więzienia i „czyszczenia” go z żywych trupów, robią naprawdę spore wrażenie. Bez wątpienia to jeden z najbardziej dynamicznych epizodów w całej historii serialu, co niestety odbiło się na klimacie, którego zdecydowanie zabrakło. „Żywe trupy” na moment stały się krwawą orgią z latającymi dookoła wnętrzności i członkami, zniżając się do poziomu przeciętnego straszaka klasy B. Podobnie, choć już troszkę lepiej było w kolejnym odcinku „Sick”. Dopiero od trzeciego „Walk with Me” serial wrócił na właściwe tory, ponownie stając się wciągającą historią ze sprawnie rozpisanymi postaciami. Trzeci sezon, podobnie jak dwa wcześniejsze, jest napędzany mnogością ludzkich interakcji. Z tym, że procent ludzki jest tutaj o wiele wyższy niż było to do tej pory. Nagle pojawiło się wiele nowych postaci, więcej ludzi żywych przewijało się po ekranie niż tych jak to było w komiksie, Rick i reszta spotykają grupkę ocalałych więźniów, którym udało się przeżyć w oblężonym budynku. W serialu ich liczba urosła do pięciu, podczas gdy w komiksie mamy ich tylko czwórkę. Problem jednak polega na tym, że ci serialowi skazańcy nijak się mają do tych przedstawionych na kartach komiksu. Oglądając ich człowiek zastanawia się czy twórcy włożyli choć trochę czasu i wysiłku w przeniesienie tych postaci na ekran. W komiksie to były naprawdę ciekawe charaktery, które w dodatku spędziły z bohaterami nieco więcej czasu niż w serialu, gdzie widz szybko o nich zapomina. Jedynie sympatyczny Alex, fajnie zagrany przez Lewa Temple, zapada jako tako w pamięć i to mimo faktu, że różnił się trochę od swojego pierwowzoru. Grupce więźniów w komiksie przewodził czarnoskóry Dexter, który z pewnością przez zombie-apokalipsą miał szacun na dzielni, podczas gdy w serialu jego miejsce zajął Tomas, bezjajeczny koleś, który im bardziej próbuje mieć groźny wyraz twarzy, tym komiczniej wygląda. Co więcej serialowy Tomas, tragicznie zagrany przez Nicka Gomeza, teoretycznie miał być odpowiednikiem komiksowego Thomasa Richardsa, psychopatycznego mordercy lubującym się w członkowaniu ciał swoich ofiar, który z zimna krwią zamordował dwie najmłodsze córki Hershela. W praktyce jednak te dwie postaci nic nie łączy, a sam motyw morderstw w więzieniu pojawia się dopiero w czwartym sezonie „Żywych trupów”, kiedy o ocalałych skazańcach dawno wszyscy wydarzeniach w „Beside the Dying Fire” fabuła serialu podzieliła się na dwa równolegle względem siebie wątki, które z czasem zaczną się zazębiać. I nie muszę chyba dodawać, że to przenikanie się wątków kończy się konfliktem z wybuchowym finałem. Z jednej strony mamy wspomniane wcześniej porzucone więzienie, które dla Rick i jego grupa mogą nazwać domem i dające im złudną nadzieję na przyszłość. Z kolei z drugiej wydarzenia kierują widzów do Woodbury – niewielkiego miasteczka, którego centrum zostało szczelnie ogrodzone murami i barykadami, umożliwiając jego mieszkańcom prowadzenie normalnej egzystencji z dala od żywych trupów, rządzonej przez postać, która stała się wręcz kultowa w uniwersum „Żywych trupów”.Zanim jednak to nastąpi poznajemy postać jedną z bardziej charakterystycznych postaci z komiksu. Po wydarzeniach z „Beside the Dying Fire” w całym zamieszaniu od grupy Ricka odłącza się Andrea. Uznana za zmarłą zostaje „porzucona” przez swoich kompanów, którzy ruszają dalej. W jednej z ostatnich scen tego odcinka zostaje ocalona przez tajemniczą zakapturzoną postać w towarzystwie dwóch okaleczonych i zakutych w łańcuchy trupów. Wystarczyło sekundowe ujęcie i wszyscy fani komiksu wiedzieli kim ona jest. Jak się bowiem okazuje, wybawicielem Andrei jest Michonne – czarnoskóra kobieta, której cechą charakterystyczną są opadające na twarz klimatyczne dredy i nieprzeciętne umiejętność władania starożytnym samurajskim którzy pamiętają ją z komiksu, odnotować mogą różnicę, z jaką ta postać zostaje wprowadzona do fabuły względem serialu. W komiksie Michonne trafia od razu do więzienia, pomagając ocalałym w walce z martwymi, które przedostały się przez ogrodzenie. W serialu wraz z nią i Andreą widzowie trafiają do wspomnianego Woodbury, gdzie poznają niejakiego Gubernatora. W postać Michonne wcieliła się Danai Gurira, która nie dość, że przeszła intensywne treningi, aby nauczyć się posługiwać kataną, to w dodatku musiała nosić na głowie perukę z dredami. Jeśli ktoś widział aktorkę poza planem zdjęciowym serialu dobrze wie, że jest ścięta na przysłowiowego „jeża”. W każdym razie nie jest to dobrze zagrana postać. Podczas gdy komiksowa Michonne wydaje się być bardziej na luzie, otwarta na dialog i chęć przynależności do grupy, to jej serialowa wersja zamkniętą w sobie, małomówną sztywniarą z wiecznie naburmuszonym wyrazem twarzy. Rozumiem, że twórcy postanowili stworzyć te postać jako bardziej tajemniczą i naznaczoną tragicznymi wydarzeniami z przeszłości, jednak zdaje się, że trochę przesadzili. W dodatku ograniczona ekspresja aktorki potęguje irytację w niektórych scenach z jej udziałem. Niemniej jednak Michonne należy do najbardziej charakterystycznych i wartościowych postaci , zarówno w komiksie jak i w świecie Kirkmana, tym komiksowym i tym serialowym, ludzi można podzielić na trzy grupy. Tacy, którzy po prostu giną, bezradni wobec otaczającej ich rzeczywistości, nie mogąc jej zrozumieć ani się z nią pogodzić. Ludzie, którzy jedyne czego pragną, to dożyć następnego dnia. I są też tacy, którzy zatracają się w nowym świecie, wprowadzają własne zasady na jakich ten świat ma funkcjonować, tworzą systemy, które mają usprawnić jego działanie i wreszcie chcą go zwyczajnie sobie rzucić na kolana i podporządkować. Taki był właśnie Shane i taki jest właśnie Philip Blake bardziej znany jako stworzona w umyśle Kirkmana, to prawdopodobnie najczarniejszy charakter całej serii, zajmujący zresztą zasłużone miejsce pośród 100 największych komiksowych złoczyńców w rankingu sporządzonego przez serwis IGN. Serialowy Gubernator to z jednej strony przywódca idealny, troszczący się o swoją małą społeczność i jako jedyny potrafiący zapewnić im poczucie bezpieczeństwa niemalże całkowicie eliminując zagrożenie ze strony zombie. Jest świetnym mówcą, którego pełne patosu przemowy potrafią przekonać do jego racji, dzięki czemu w oczach każdego z mieszkańców Woodbury uchodzi za autorytet. Już od pierwszych scen jednak wiemy, że coś jest z tą postacią nie tak, bowiem jego drugie oblicze nie jest tak nieskazitelne. Tak naprawdę to socjopata, który stworzył sobie hermetycznie zamknięty azyl, w którym ma wszystko i wszystkich pod kontrolą. Wydawać by się mogło, że drzwi Woodbury są otwarte dosłownie dla każdego kto szuka schronienia. Problem jednak polega na tym, że po ich przekroczeniu nie ma możliwości odwrotu. Pozorna gościnność zamienia się w całodobową inwigilację. To osoba bez oporów karmi ludzi kłamstwami, aby osiągnąć swoje cele. Jest zręcznym manipulatorem, który traktuje otaczających go ludzi niczym pionki w jego chorej grze, a każdego kto stanie mu na drodze, niczym robaka pod podeszwą swojego buta. Nie bez powodu tagline trzeciego sezonu brzmiał: Fight the Dead, Fear the Living. A było się kogo Gubernator to postać dosyć wiernie odwzorowana względem swojego komiksowego pierwowzoru. Co prawda nie dopuszcza się takich okrucieństw jak w komiksie, ale cały zamysł postaci został odzwierciedlony prawidłowo. Duża w tym zasługa Davida Morriseya, którego niemalże przeciętny wyraz twarzy, jakże różniący się od komiksowego wizerunku Gubernatora, tylko podkreśla jego dwulicową naturę. Co więcej wydaje mi się, że aktor dodał tej postaci więcej tragizmu, co najlepiej go postacią bardziej ludzką, podczas gdy komiksowy Gubernator to rasowy skurczybyk, którego się serdecznie nienawidzi. Za sprawą Morriseya, czujemy względem tej postaci coś więcej. Z jednej strony przeraża, kiedy patrzy się niczym zahipnotyzowany na swoje trofea, którymi są odcięte głowy w akwariach, a z drugiej gdzieś tam wzbudza niewielkie pokłady współczucia, jak w scenach ze swoją zmarłą córeczką w tym miejscu wspomnieć o książce, która jest ciekawym uzupełnieniem uniwersum „Żywych trupów” i która rzuca światło na tajemniczą przeszłość i genezę powstania postaci Gubernatora. Powieść autorstwa Roberta Kirkmana, któremu pomagał Jay Bonansinga, zatytułowana po prostu „Narodziny Gubernatora” posłużyła Davidowi aktorowi jako materiał źródłowy w trakcie przygotowań do roli. Szkoda tylko, że twórcy serialu nie poświecili chociaż jednego odcinka na przedstawienie wcześniejszych losów głównego antagonisty trzeciego w wielu momentach, serial idzie tutaj własną drogą. Bo nie dowiedzieliśmy się, że tak naprawdę nazywa się Brian i nie ma słowa o jego zmarłym bracie Philipie, po którym przejął imię. Co więcej, ujęcia na rodzinną fotografię w domu Gubernatora przeczą książkowemu faktu, że Penny to jedynie jego bratanica. Jest wyraźnie zasugerowane, że jest to jego córeczka, a sceny, w których zajmuje się jej ożywionymi zwłokami, podkreślają jego niejednoznaczność. Z jednej strony widz dostrzega prawdziwy dramat tej postaci, wiemy, że jego postawa jest egoistyczna a zachowanie całkowicie patologiczne. W każdym razie Gubernator, względem komiksu jest najlepiej zaadaptowaną postacią na potrzeby serialu. To najjaśniejszy punkt sezonu trzeciego i jest moją ulubioną postacią z „Żywych trupów” w ogóle. Wspomnę jeszcze o tym, że to właśnie do niego należy jeden z najlepszych tekstów w serialu: „In this life now you kill or you die. Or you die and you kill” (W dzisiejszym świecie zabijasz albo giniesz. Albo giniesz i zabijasz.)Obok Gubernatora, a trochę nawet w jego cieniu, najważniejszą postacią jest trzeciego sezonu oczywiście jest Rick Grimes. Kirkman wiele razy podkreślał, że „Żywe trupy” są jakby kroniką życia tego bohatera i trwać będzie tak długo jak będzie się on utrzymywał przy życiu. Jesteśmy z nim od jego „narodzin” w nowym świecie, kiedy to obudził się w szpitalnym łóżku, i będziemy z nim prawdopodobnie do jego sezon jest bardzo ważny dla tej postaci. W pierwszym był jeszcze idealistą, chcącym zachować zasady, którymi świat kierował się zanim zaczął upadać. W drugim jego postawa zaczęła się trochę zmieniać, do czego z pewnością przyczynił się konflikt z najlepszym przyjacielem, postrzał Carla, zaginięcie Sophii i niespodziewana wiadomość o ciąży Lori i jej romansie z Shanem, co równoważyło z brakiem pewności czy to o jest faktycznym ojcem. Problemy małżeńskie, poczucie odpowiedzialności za grupę i wątpliwości wynikających z udźwignięciem roli przywódcy doprowadziło Ricka do tego, że stał się kimś, kim nie chciał się stać, co zasugerowano w „Beside the Dying Fire”. Co prawda nie wiemy jak wyglądały jego rządy żelazną ręką, ale domyślić się można, idąc za jego tekstem z ostatniego odcinka sezonu drugiego „this isn’t a democracy anymore.”, że Rick trzymał grupę żelazną ręką. Taki byłby zapewne Shane, gdyby wygrał walkę o przywództwo, z tą różnicą, że Rick robił to w dobrej Ricka poznaliśmy na początku sezonu trzeciego, wymagającego i zdeterminowanego. Bez mrugnięcia okiem zabija jednego z więźniów, który stanowił dla jego grupy zagrożenie. Jest dobrym przywódcą, ale jednocześnie pozostającym na uboczu, komunikującym się z grupą jedynie w momentach planowania kolejnych posunięć, oraz niepotrafiącego wyrazić swoich uczuć co do Lori i . Jednak ta maska nieprzystępnego twardziela i dyktatora zostaje brutalnie zerwana z jego twarzy. Pod wpływem tragicznych wydarzeń z „Killer Within”, o których wspomnę pod koniec tekstu, jego świat dosłownie się zawalił. To co miało przyjść później miało określić Ricka i stronę w jaką będzie zmierzał. Rozwój tej postaci będzie trwał jeszcze w sezonie czwartym, jednak to właśnie sezon trzeci był tym ważnym punktem z trzech postaci wprowadzonych do serialu, obok Gubernatora i Michonne, był Tyreese. W komiksie był on równym kompanem dla Ricka, jego przyjacielem, który nie raz uratował mu tyłek przed trupem i z którym niemalże zatłukł się na śmierć. Był jednym z tych ogarniętych kolesi, którego dobrze było znać w momencie wybuchu pandemii zombie. Bez wątpienia należał do tych twardszych i ciekawszych postaci, które mają cos do powiedzenia i zaprezentowania sobą, dzięki czemu był jedną z bardziej lubianych bohaterów serii. Odnośnie serialowego Tyreese lepiej by było gdyby nie napisać nic, bowiem nie ma on nic wspólnego ze swoim komiksowym odpowiednikiem, poza oczywiście wyglądem zewnętrznym i upodobaniem do stosowania młotka jako Tyreese w przeciętnym wykonaniu Chada Colemana, można śmiało określić jako ciepłe kluchy z wiecznie przerażono-zdziwioną miną. Na kartach komiksu poznaliśmy go na długo przed odkryciem więzienia, kiedy to podróżował wraz z córką Julie i jej chłopakiem Chrisem. W serialu zamiast córki postanowiono dać mu siostrę Sashę i dołączyć do niego grupkę ocalałych – małżeństwo Allena i Donnę z nastoletnim synem Benem, co z kolei miałoby luźnym nawiązaniem do postaci pojawiających się od pierwszych zeszytów komiksie. W ogóle wprowadzenie Tyresse’a i jego grupy i do serialu w połowie sezonu nic tak naprawdę nie wnosi do fabuły. Jego obecność wydaje się czymś zbędnym, co jest naprawdę rozczarowujące dla mnie, dla którego komiksowy Tyreese był jedną z tych ulubionych postaci. Interesującym jednak pozostaje fakt, że odcinek w którym się pojawił, czyli „Made to Suffer”, nazywa się tak samo jak komiks wolumin, w którym… już marudzę na źle poprowadzone serialowe postacie względem ich komiksowych odpowiedników, warto by wspomnieć o jeszcze jednej, która pojawia się już od pierwszego sezonu i jednocześnie jest jedną z głównych w komiksie. Oczywiście tą postacią jest Andrea, najtwardsza babka ze wszystkich w komiksie i nie przebija jej nawet Michonne ze swoim wymachiwaniem kataną. I oczywiście nie da się jej porównać do serialowej w drugim sezonie Andrea była blisko tej komiksowej, buntownicza, odważna i wyrywała się do walki. Po tragicznej śmierci jej siostry i dramatycznej decyzji w Centrum Chorób Zakaźnych pozbierała się stając się jednym z silniejszych charakterów. Niestety w trzecim sezonie twórcy zmienili ją na naiwną laskę, której nagle zaczynają przeszkadzać niewygody post apokaliptycznego świata i która chętnie zagrzałaby kącik w Woodbury. Jej fascynacja Gubernatorem już od pierwszej chwili zaczyna irytować widza, podobnie zresztą jak jej zachowanie wobec Michonne, z którą przecież łączyła ją szczególna zażyłość. Jednak największą rysa na historii tej postaci pojawiła się na jej końcu. Twórcy bowiem zdecydowali się uśmiercić postać, która w komiksie jako jedna z nielicznych po dzień dzisiejszy trzyma się przy życiu. I koniecznie trzeba zrobić, że zrobili w bardzo głupi sposób. Andrea, która nie dała się ścigającej ją hordzie w końcówce drugiego sezonu, tutaj dała się zabić jednemu zombie, zamknięta w jednym pomieszczeniu. Jeden truposz wydaje się być łatwym celem do odparcia, zwłaszcza dla tak wprawionej kobiety jak Andrea. Jedyny problem polega na tym, że nasza bohaterka robiła wszystko, by stracić każdą cenną sekundę, a wraz z nią swoje życie. Śmierć Andrei należy do najbardziej nieoczekiwanych, ale i zarazem rozczarowujących momentów w „Żywych trupach”.Skoro jestem przy uśmiercaniu ważnych postaci, to warto w tym miejscu wspomnieć Merle’a Dixona, starszego brata Daryla, który powrócił po długiej nieobecności stając się jedną z głównych postaci sezonu, w dodatku stając się prawą ręką Gubernatora. W pierwszym sezonie zniknął tak szybko jak się pojawił, jednak udało mu się zapaść w pamięć dzięki genialnej grze aktorskiej i dialogom, w drugim sezonie zaliczył mały epizod w świetnym odcinku „Chupacabra”.W trzecim sezonie im go więcej tym ta postać traci na swoim magnetyzmie. Już nie fascynuje tak jak wcześniej, aczkolwiek jego proteza (jak pamiętamy z „Tell it to the Frogs” obciął sobie rękę) z wysuwanym ostrzem to iście ciekawy atrybut. O ile w poprzednich sezonach był on bez dwóch zdań typkiem spod ciemnej gwiazdy z aspiracjami do czarnego charakteru, tak w tym sezonie ukazali go z ludzkiej strony. Z jednej strony potrafi być bezwzględny, z drugiej jednak jest zdeterminowany aby odnaleźć brata. Z kolei gdy już go odnajduje, jego wewnętrzny demon lub może po prostu głupota, sprawia, że nie jest on zaufać komukolwiek, ani tym bardziej wzbudzić zaufania. To postać jedyna w swoim rodzaju, będąca ubarwieniem jednocześnie dla Gubernatora i dla swojego młodszego brata Daryla. Niestety sezon trzeci był jego ostatnim, bowiem twórcy niespodziewanie postanowili go uśmiercić. Z jednej strony myślę jednak sobie, że to było dobrym posunięciem, bowiem gdyby przyłączył się na stałe do grupy Ricka mógłby się zresocjalizować, co w przeciwieństwie do Daryla, nie wyszłoby mu na dobre. Dobrze, że do końca pozostał postacią niejednoznaczną i skonfliktowaną, być może nawet z samym sobą. Ostatnie sceny z jego udziałem zobaczyć można w przedostatnim odcinku serii „This Sorrowful Life”, który bez wątpienia należał do tej właśnie sezon obfitował w naprawdę wiele zaskakujących zwrotów wydarzeń. Wspomniane wyżej śmierci Andrei i Merle’a tak naprawdę wieńczyły całość w dwóch ostatnich odcinkach. Wcześniej widzowi mogli zbierać swoje szczęki po niespodziewanej śmierci Lori Grimes. Co prawda w komiksie ta postać również ginie, jednak dzieje się to trochę później porównując do wydarzeń w serialu. Otóż wszystko rozgrywa się w jednej z najbardziej dramatycznych i drastycznych scen jakie dane mi było zobaczyć w „Żywych trupach”. W sezonie trzecim Lori była już w zaawansowanej ciąży i tylko dni dzieliły ją od rozwiązania. Wydawało się, że więzienie będzie sprzyjać w przyjściu na świat noworodka. Zapewni bezpieczeństwo i warunki tak aby poród przebiegał w spokoju i bez komplikacji. Wystarczyło jedynie skompletować potrzebne środki medyczne. Niestety moment rozwiązania przypadł na zamieszanie spowodowane przez jednego z więźniów, przez którego duża grupa żywych trupów wtargnęła na teren więzienia. Rozpoczął się dramatyczny poród, przy którym obecny był Carl i Maggie, który zakończył się cesarskim cięciem bez znieczulenia. Na świat przychodzi zdrowa dziewczynka, matka natomiast wykrwawia się na śmierć. Ta scena jest naprawdę szokująca. I nie psuje jej ckliwe pożegnanie Lori z synem i ogólnie denerwująca Sarah Wayne się Judith w serialu zmusiło mnie również do pewnej refleksji. Nowonarodzona Judith – bo tak została nazwana dziewczynka – jest pierwszym dzieckiem w „Żywych trupach”, które przyszło na świat tuż po tym jak umarli zaczęli powracać do życia. Zastanawiające jest to, że to dziecko nie będzie znało innego świata, niż tez wyniszczony przez hordy żywych trupów. Od wczesnych lat będzie musiała żyć ze strachem i niepewnością i czy w ogóle dostanie szansę na normalny rozwój, bez dzieciństwa. To jest, przynajmniej dla mnie, przerażająca konkluzja, zwłaszcza, że twórcy postanowili dać serialowej Judith trochę więcej czasu. W komiksie, co jest równie wstrząsające, dziewczynka ginie niedługo po porodzie wraz ze swoją matką podczas ataku Gubernatora na więzienie. Śmierć Lori z pewnością była czymś zaskakującym. Nikt kto zna komiks nie spodziewał się, że nastąpi ona tak wcześnie. Wielu również odetchnęło z ulgą, bowiem ta postać uchodziła za irytującą i słabo zagraną i przyznaje, że do tej pory tak udawałem. Jednak ostatnia scena z jej udziałem każe jakoś inaczej spojrzeć na tę postać. W ogóle wydaje mi się, że w trzecim sezonie scenarzyści trochę bardziej przyłożyli się do napisania jej ostatnich chwil w serialu, stąd może znalazł się ktoś kto uronił wówczas choć jedną łzę. W każdym razie „Żywe trupy” po raz kolejny pokazały z jak pesymistyczną wizją świata widz ma do czynienia jeśli sięgnie po ten Lori i narodziny córeczki były dla Ricka ogromnym wstrząsem, zwłaszcza, że ich małżeńskie relacje nie były najlepsze. Twórcy rewelacyjnie zobrazowali obłęd w jaki popada bohater, targany złością i wyrzutami sumienia. Sceny, w których Rick samotnie „oczyszcza” korytarze więzienia, co prawda lekko przesadzone, ale świetnie oddawały to co się musiało dziać w głowie bohatera. Warto w tym miejscu wspomnieć o przeniesieniu z komiksu do serialu scen, w których Rick za pomocą starego telefonu kontaktuje się ze swoją nieżyjącą żoną. Tak się działo w odcinku „Say the Words”. Z kolei w „The Suicide King” dochodzą do tego halucynacje, w których widzi ducha Lori, ubraną w suknię ślubną. Świetna jest niewykorzystana scena z odcinka „Home”, kiedy to Rick podczas jednej z tych halucynacji widzi Lori, podchodzi do niej i całuje, podczas gdy ona ku jego przerażeniu zamienia się w zombie. W komiksie podobne wydarzenie miało miejsce podczas snu, w którym Lori podczas pocałunku odgryza Rickowi kawałek twarzy, po czym zaczyna patroszyć jego ciało. Rick do końca sezonu będzie się zmagał z traumą po śmierci Lori, co zresztą zaprowadziło go do podjęcia decyzji o rezygnacji z roli przywódcy grupy. Z całą pewnością od tamtego momentu Rick już nie był tą samą zresztą jest z jego synem Carlem, który nie dość, że był świadkiem przy porodzie, to zaraz po śmierci matki strzelił jej w głowę, aby nie powróciła jako zombie. Od tamtej pory ta postać zamyka swoją rozpacz w twardej skorupie, zdając się nie dopuszczać, aby wyciekła przez nią chociaż jedna łza. Dopiero w ostatnim odcinku sezonu „Welcome to the Tombs” chłopak pokazuje wszystkim co tak naprawdę leżało mu od śmierci matki na sercu i w jakim stopnie odcisnęło się to na jego psychice. A najlepiej widać to w scenie, kiedy to z zimną krwią morduje jednego z ludzi Gubernatora, który jest w dodatku niewiele starszy niż on. Co prawda Carl, już wcześniej przejawiał pewne mordercze skłonności, kiedy to bez cienia zastanowienia opowiadał się za egzekucją Randalla pod koniec drugiego sezonu, jednak to właśnie w trzecim tak naprawdę widać, że z tym chłopakiem nie jest najlepiej. Nic dziwnego, Carl nie dość, że musiał zmierzyć się z rzeczywistością, w której martwi atakują żywych, w której przyszło mu dorastać to był świadkiem jak jego matka umiera w straszliwych męczarniach. Jemu, podobnie jak i małej Judith, zabrano dzieciństwo. Oba te przypadki są naprawdę poruszające. I za to kocham „Żywe trupy”.Sezon numer trzy zdaje się być najbliżej komiksowym „Żywym trupom” za sprawą akcji, która w przeciwieństwie do drugiego, ruszyła do przodu. Nie było przestoju, dużo się działo, pojawiło się wiele nowych postaci i mieliśmy kilka znaczących zgonów, czyli tak jak w komiksie. Niestety jest to również sezon pełen rozczarowań, a to głównie za sprawą przedstawienia niektórych postaci, w tym pozbycie się tak charakterystycznej postaci uniwersum jakim była Andrea. Jednak największym zawodem wydaje się być odcinek finałowy „Welcome to the Tombs” z ostateczną, a przynajmniej tak się wówczas wydawała konfrontacją Ricka i jego grupy z Gubernatorem stojącym na czele mieszkańców sezonu tak naprawdę jest jednym z najsłabszych odcinków z wszystkich szesnastu wyemitowanych, a irytacje widza można porównać do furii Gubernatora tuż po całej akcji. W każdym razie lepiej w pamięci mieć pozostawić takie perełki jak „Walk with Me” z efektownym wejściem do fabuły wyżej wspomnianego i „Arrow the Doorpost” opartym głównie na dialogu pomiędzy Rickiem a Gubernatorem. Jest również dramatyczny „Killer Within” i z pozoru spokojny „Home”, który w końcówce wręcz eksploduje czy jakże inny od całości „Clear”, w którym na chwilę do serialu powróciła postać Morgana Jonesa, z pilotażowego odcinka, w którego ponownie wcielił się Lennie sezon otworzył przed widzem jeszcze większy świat, w którym bohaterowie musieli stawić czoła już nie tylko niezliczonym zastępom żywych trupów, ale innym ocalałym z zagłady. Ludziom, którzy wydają się być jeszcze bardziej bezwzględni niż te bezduszne istoty. Nagle okazało się, że świat, ten który chyli się ku zagładzie, jest pełny ludzi i miejsc. Świat „Żywych trupów” stał się o wiele większy i gotowy do eksploracji, co bez wątpienia miało nastąpić w czwartym sezonie. Po 12 latach. Zaktualizowano 3 kwietnia 2022 08:37 Opublikowano 3 kwietnia 2022 08:21 Zbliża się koniec pewnej ery, Jeśli kiedykolwiek planowaliście nadrobić serial Żywe trupy (The Walking Dead) to już wkrótce będzie ku temu idealna okazja. Twórcy wspomnianej produkcji oficjalnie ogłosili, że na planie finałowego odcinka 11. sezonu padł ostatni klaps. Oznacza to, że po 12 latach zakończono zdjęcia do tego wysoko ocenianego i niezwykle popularnego serialu od stacji AMC. 11 seasons, 12 years, 177 episodes, 1 amazing fan base. Thank you, #TWDFamily for joining us on this journey. — The Walking Dead on AMC (@WalkingDead_AMC) March 31, 2022 Dla przypomnienia, serial The Walking Dead rozpoczął się się w październiku 2010 roku, a podstawę do niego stanowi komiks Roberta Kirkmana o tym samym tytule. Produkcja ta opowiada losy grupki ludzi, którzy stawiają czoła nieumarłym w post-apokaliptycznym świecie. Emisja 11. sezonu wystartowała w sierpniu 2021 roku. Dokładnie dzisiaj debiutuje 16. epizod 11. sezonu, po którym nastąpi krótka przerwa. Serial powróci niedługo, aby zakończyć się ostatecznie na 24. odcinku 11. sezonu. Jak wspominają sami twórcy, sała historia Żywych trupów zostanie przedstawiona w 177 odcinkach. A wy, śledziecie tę historię na bieżąco? A może dopiero teraz planujecie seans? Na przestrzeni ostatnich lat dzieło Kirkmana i stacji AMC doczekało się kilku spin-offów, z których najpopularniejszy Fear the Walking Dead ma już siedem sezonów, a w przyszłości doczeka się ósmej serii. Za jakość i rzetelność powyższej treści ręczy Wojtini Trzecia część 10. sezonu serialu to nie pora i miejsce na eksperymenty, więc w dodatkowych odcinkach "The Walking Dead" ich nie uświadczycie. Czy w takim razie jest co oglądać? Spoilery. Po dziesięciu latach emisji trudno nazwać dzisiaj "The Walking Dead" serialem, który wytycza nowe ścieżki. A jednak, patrząc na cuda, jakie wyczyniają twórcy w kwestii emisji kolejnych odcinków, można dojść do wniosku, że mamy do czynienia z czymś wyjątkowym. W końcu jesienią mieliśmy już pojedynczy finał, który nie był finałem, a teraz nadeszła pora na wstęp do nowego sezonu, który będzie jednocześnie formalnym zakończeniem odsłony poprzedniej. No kto inny może się czymś takim pochwalić? The Walking Dead powraca z sezonem 10C Akrobatyka z liczbą odcinków i datami premier to oczywiście wynik pandemii, która uniemożliwiła pracę w normalnym trybie, każąc twórcom kombinować. Efektem tego jest właśnie tzw. sezon 10C, stanowiący swego rodzaju pomost między zakończoną przed kilkoma miesiącami sagą Szeptaczy, a już zapowiedzianą finałową odsłoną serii. Sześć dodatkowych odcinków można więc potraktować jako coś pomiędzy typowym zapychaczem, a bonusem dla zniecierpliwionych dla fanów – cieszycie się? Ja niekoniecznie, bo żadna z tych wersji nie brzmi szczególnie ekscytująco, co zresztą potwierdziły pierwsze z nowych odcinków (oprócz "Home Sweet Home" widziałem także kolejny – "Find Me"), które wyglądają, jakby upchano w nich wszystko, co nie zmieści się gdzie indziej. Co w tym wypadku oznacza głównie jednostkowe historie, bo każdy odcinek ma się skupiać na kimś innym, dając twórcom przestrzeń do rozwoju postaci, a widzom czas na chwilę wytchnienia między jednym zagrożeniem a drugim. Plan wcale niegłupi, ale w warunkach "The Walking Dead" chyba niezbyt realistyczny. Pierwsze problemy widać bowiem już w "premierze", poświęconej powracającej do serialu po przerwie Maggie (Lauren Cohan). Bardzo słusznie, bo mowa przecież o jednej z najważniejszych postaci, która poprzednio ledwie nam mignęła. Jej pojawienie się, choć spodziewane, absolutnie zasługiwało na szersze ogranie. Czy takie dostaliśmy? The Walking Dead skupia się na powrocie Maggie Z jednej strony niekoniecznie, bo zwłaszcza ci liczący na dowiedzenie się, co działo się ostatnio z Maggie, mogą poczuć się rozczarowani spłyceniem wydarzeń do paru zdań i mglistych niedopowiedzeń. Z drugiej jednak nie można przesadnie narzekać, szczególnie na towarzyszące temu powrotowi emocje. W tej warstwie nieźle zadziałało przecież choćby spotkanie Maggie z Darylem (Norman Reedus), bo między parą serialowych weteranów była naturalność, jakiej w "The Walking Dead" nie spotyka się za często. Nawet jeśli w rozmowie próżno szukać konkretów, sama świadomość, że para dobrych przyjaciół po prostu cieszy się na swój widok, była tu wystarczająca. A skoro już o niewypowiedzianych emocjach mowa – jeszcze więcej dostarczyła ich chłodna wymiana spojrzeń Maggie z Neganem (Jeffrey Dean Morgan), zapowiadająca oczywisty i z dawna przeciągany konflikt tej dwójki. Dodanie do równania także małego Hershela (Kien Michael Spiller), niemającego pojęcia o zabójcy ojca, tylko podkręca już napiętą sytuację, więc mam nadzieję, że twórcy tego potencjału nie zmarnują. Zderzenie dwóch wyrazistych postaci może spokojnie zapewnić atrakcji na minimum kilka odcinków, ale za dobrze znam "The Walking Dead", by bez obaw czekać na to, jak się ta sytuacja rozwiąże. Tym bardziej, że poczekać pewnie trochę przyjdzie, bo sądząc zarówno po kolejnym odcinku, jak i opisach pozostałych, raczej nieprędko do tematu wrócimy. Oczywiście, nie jest to nic nowego, bo twórcy przyzwyczaili do narracji porzucającej wątki nieraz na dłuższy czas, co jednak w przypadku tego "sezonu" może okazać się wyjątkowo uciążliwe. Wszystko dlatego, że o ile wspomniane wyżej skupianie się na bohaterach zadziałało przyzwoicie w kwestii Maggie, bo dawno jej nie widzieliśmy, o tyle niekoniecznie musi się sprawdzić przy reszcie postaci. A mówiąc inaczej, mam poważne wątpliwości, czy twórcy zwyczajnie będą mieli na ich temat coś ciekawego do powiedzenia. The Walking Dead, czyli długi wstęp do finiszu Nie uprzedzajmy jednak faktów, zostając przy "Home Sweet Home". Jak napisałem, odcinek obronił się pod względem emocjonalnym, pozwalając zarówno bohaterom, jak i widzom nacieszyć się powrotem Maggie. Problem jednak w tym, że za długo ta radość nie trwała, bo twórcy szybko zaczęli sami sobie zaprzeczać. Miała być koncentracja uwagi na bohaterach, więc co robimy? Oczywiście wrzucamy zapowiedź kolejnej wrogiej grupy, tym razem niejakich Żniwiarzy. Na pewno będą równie fascynujący, co ich poprzednicy! Jasne, można powiedzieć, że gdyby nie pojawienie się tajemniczego przeciwnika, odcinek byłby w znacznym stopniu pozbawiony akcji. Ale czy to naprawdę taki problem? No nie, wręcz przeciwnie. Dopóki trzymaliśmy się w miarę spokojnego biegu wydarzeń, przerywanego zabiciem kilku zombiaków (i zbyt szybkim pozbawieniem otoczki tajemnicy pewnego zamaskowanego ninja), naprawdę dało się zauważyć, że "The Walking Dead" to nie tylko rozwałka na zmianę z nudnymi przemowami i można z tutejszych postaci wycisnąć trochę życia. Szkoda więc, że sami twórcy uważają najwyraźniej inaczej, napędzając serial przez stawianie bohaterów w obliczu zagrożenia nawet wtedy, gdy nie jest to konieczne. Takie podejście zaprezentowane już na samym początku sprawia niestety, że trudno mi sensownie uzasadnić powstanie tych dodatkowych sześciu odcinków. Angela Kang i reszta dostali pole do popisu, mając okazję nawet do podjęcia pewnego ryzyka, ale nie skorzystali z niego w najmniejszym stopniu, w zamian oferując widzom przydługi wstęp do właściwej historii w następnym sezonie. A przecież żeby trochę namieszać, nie trzeba było wcale wywracać do góry nogami całego świata. Wystarczyło spełnić obietnicę, rzeczywiście poświęcając czas rozwijaniu postaci. Cierpliwości na to wystarczyło jednak tylko na połowę odcinka, potem wróciły dawne przyzwyczajenia i schematy. Dokąd właściwie zmierza The Walking Dead? Może to się jeszcze zmieni, może kolejne odcinki zaskoczą, może pozostali bohaterowie doczekają się lepszego potraktowania. Może. Ale nadziei na to nie mam wielkich, bo już następne w kolejce "Find Me", w którym będziemy towarzyszyć Darylowi i Carol (Melissa McBride), pokazuje, że "The Walking Dead" nie uczy się na własnych błędach. Tam, gdzie prosi się o rozwinięcie, skraca się, przechodząc do ogranych motywów i wtórnej akcji. Tam, gdzie nie ma już absolutnie nic do dodania, przerabiamy jeszcze raz to samo. I tak w kółko, aż do… no właśnie, do czego? Napisałbym, że do końca, który wprawdzie wciąż jest odległy, ale przynajmniej majaczy na horyzoncie (ogłoszono, że ostatni sezon ma liczyć aż 24 odcinki), ale przecież to nieprawda. Pandemia może twórców opóźniła, jednak nie sądzę, by miała cokolwiek zmienić w ich planach, zatem i następny spin-off, i filmy, i kto wie, co jeszcze, na pewno są przed nami. Po drodze do nich nie spodziewałbym się natomiast żadnych zmian, próby nowego podejścia dostrzegając co najwyżej w zręcznym dopasowywaniu się twórców do aktualnych realiów. Jak widać po nowych odcinkach, kręcenie scen z hordami zombie w czasach pandemicznych nie wchodzi w grę, ale już problem dystansu dało się obejść, umieszczając większość akcji w plenerze czy umiejętnie aranżując sceny akcji. Czy to wystarczy, by uznać, że "The Walking Dead" zmierza w dobrym kierunku? Pewnie nie, ale też nie ma sensu się oszukiwać – końcówka liczącego dziesięć sezonów serialu to nie czas na rewolucję i eksperymenty. Kto miał przy nim zostać, ten już zostanie, bez względu na liczbę i jakość przejściowych odcinków, które w tym czasie zaserwują mu twórcy. Być może najrozsądniej będzie więc oczekiwać od nich dokładnie tego, do czego serial AMC przez lata przyzwyczaił, czyli trochę dobrego, trochę złego i dużo beznamiętnego pozbywania się bezimiennych postaci. The Walking Dead – nowe odcinki w poniedziałki na FOX Polska W ramach ogrywania mniejszych tytułów, w oczekiwaniu na jesienny wysyp blockbusterów, na dysku mojej konsoli znalazła się (dostępna w ramach Games with Gold) przygodówka The Walking Dead, oparta na popularnym komiksie o zombiakach. Po przejściu całości, mogę powiedzieć tylko jedno – dawno nie byłem tak rozczarowany daną produkcją. The Walking Dead zostało spłodzone przez Telltale Games – studio specjalizujące się w tworzeniu przygodówek na głośnych licencjach, wydawanych we fragmentach. Pierwszym tytułem studia wydawanym w takiej formie było Sam & Max: Season 1, ale najgłośniejszymi grami studia, bez wątpienia były Back to the Future: The Game, Tales of Monkey Island, The Wolf Among Us, Game of Thrones, Jurassic Park i właśnie The Walking Dead, które doczekało się już dwóch sezonów. Prace nad pierwszym sezonem The Walking Dead ogłoszono w lutym 2011 r., a pierwszy epizod ujrzał światło dzienne w lutym 2012 r. W międzyczasie ogłoszono, że gra będzie oparta na komiksie, a nie na serialu. W sumie pierwszy sezon składa się z pięciu epizodów – przejście każdego zajmie ok 2 godziny. Cały sezon opublikowany został między lutym, a listopadem 2012 r., początkowo na Xbox 360, PS3, PC i Maci, ale obecnie jest już nawet na kalkulatorach – nawet Kindle Fire doczekał się swojej wersji. Cały pierwszy sezon The Walking Dead spotkał się z bardzo przychylną reakcją zarówno fanów, jak i krytyków. W zależności od epizodu średnia na metacritic waha się od 79 do 94, a gra zdobył ponad 80 nagród gry roku. Ponadto, do wydania w 2013 r. sezonu drugiego, do graczy trafiło ponad 21 milionów epizodów. Mając na uwadze, że od tego czasu gra zadebiutowała na Xbox One, PS 4 i kuchenkach mikrofalowych, spokojnie można założyć, że liczba ta jest sporo większa. Gra nie posiada moim zdaniem zbyt rozbudowanej fabuły – naszym protagonistą jest Lee, którego poznajemy gdy zostaje wieziony do więzienia, by odpokutować za zabójstwo kochanka żony. Wszystko toczy się spokojnie do czasu, gdy policyjny samochód wpada w przechodzącą przez autostradę postać i ląduje w rowie. Szybko okazuje się, że w miedzyczasie na świecie (a przynajmniej na amerykańskiej ziemi) wybuchła epidemia, która zamieniła sporą część populacji w dzielny bohater wyswobadza się z kajdanek i zabija swojego pierwszego zombiaka. Ranny doczołguje się do pierwszego bezpiecznego miejsca – pozornie opuszczonego domu, w którym rządzi jednak niepodzielnie ośmioletnia dziewczynka Clementine. Jej rodzice nie wrócili z wyprawy do Savannah, więc Lee oferuje jej opiekę i pomoc w odnalezieniu rodziców. Po drodze nasi bohaterowie napotkają kilku innych ocaleńców i dosyć szybko przekonają się o prawdziwości powiedzenia homo homini lupus est. Nie chcę za bardzo rozwodzić się nad zawiłościami fabuły, bo w sumie jest ona najważniejszą cechą tej gry i warto byście odkrywali ją sami. Powiem tylko, że na naszej drodze napotkamy kilka nietuzinkowych postaci, ale żadne z nich nie zasługuje na to, by na dłużej zostać w naszej pamięci. The Walking Dead to według wszelkich dostepnych materiałów przygodówka point and click, ale moim zdaniem bliżej jej do interaktywnego filmu. Jeśli pamiętacie czasy, w których przygodówkowy standard wyznaczały Goblins, Teenagent, Monkey Island, Discworld, a nawet Kajko i Kokosz i Larry, to wręcz wyśmiejecie produkcję Telltale Games. Element przygodówkowy został bowiem wykastrowany do granic możliwości. Całe „zagadki” logiczne sprowadzają się do udania się do punktu A po przedmiot X i użyciu go w punkcie B by odpaliła się kolejna cutscenka, podczas której stajemy przed wyborem, który wpłynie na dalszą rozgrywkę. Ale nic nie bójcie – nie ma tu złych wyborów. Każdy z nich prowadzi w sumie do celu i nic nie da się zepsuć – co najwyżej po drodze zginie jeden członek drużyny zamiast drugiego – bo tak dobrze nie jest by uratować obu. Tak więc większość czasu spędza się na oglądaniu filmików, by w odpowiednim czasie nacisnąc na padzie w sumie bylejaki przycisk. I właśnie fakt, że gra w żaden sposób nie sprawiła, bym przejmował się tym jakiego wyboru dokonam jest jej największą wadą The Walking Dead. Rozgrywkę urozmaicają fragmenty QTE, gdzie np. zombiak nas atakuje i musimy odpowiednio szybko dusić przycisk „A” albo fragmenty, gdy prawą gałką musimy wskazać zombie, a przyciskiem „A” oddać strzał – mało to trudne i mało emocjonujące, a przy tym zdarzające się zdecydowanie za rzadko by uratowało warstwe gameplayową The Walking Dead. Cechą wyróżniającą The Walking Dead od innych gier, miało być zastosowanie systemu wyborów. Każdy nasz wybór wpływa na resztę gry (także na pozostałe epizody). Przykładowo, jeśli w pierwszym epizodzie wesprzemy (dajmy na to) Kenny’ego, to w trzecim wesprze on nas w sporze z inną postacią. na papierze wygląda pięknie, ale co z tego, skoro jeśli w rzeczonym sporze nie wesprze nas Kenny, to wesprze nas (dajmy na to) Molly – absolutnie nic nie zmienia to w dalszej rozgrywce, wpływa tylko na drobne szczegóły. Czarę goryczy przelewa fragment, w którym musimy zdecydować, czy zabrać zapasy z opuszczonego w lesie samochodu. Wybór wydaje się niemalże z gatunku konfliktów nierozwiązywalnych – nasza grupa jest wygłodniała, bez lekarstw, amunicji i wszelkich niezbędnych do życia przedmiotów. W tym stanie rzeczy samochód wypchany żarciem staje się niemalże oazą. I tylko nasza przyzwoitość stoi między nami, a pełnymi brzuchami. Wydaje się, że wybór jest naprawdę trudny, ale co z tego, skoro twórcy zdecydowali, że możemy jedynie zgodzić się na rabunek, bądź wyrazić sprzeciw (ale nasza grupa i tak dokona grabieży). Dodatkowo sprzeciw nie wpływa na to, że w kolejnym odcinku nasza postać głoduje – właściwie wszystko pozostaje bez zmian. Takich przykładów jest mnóstwo – twórcy starają się stworzyć atmosferę rodem z dramatu antycznego, a tak naprawdę mamy wydmuszkę rodem z Beverly Hills 90210. I to tak naprawdę jest moj największy zarzut do tej gry – nie budzi żadnych emocji, żadnego związania się z bohaterami, absolutnie nic. Jak na tytuł, który nie wymaga ani małpiej zręczności, ani wiekszego pomyślunku czy głębszego zastanowienia się, a bazującego głównie na emocjach jest to zupełnie niedopuszczalne. Zwłaszcza, że jak wcześniej pisałem The Walking Dead to bardziej interkatywny film animowany niż pełnoprawna gra. Równie dobrze twórcy mogliby zrezygnować z możliwości poruszania się postacią i ograniczyć naszą aktywność do wciskania odpowiedniego przycisku w odpowiednim momencie. Kolejnym dużym zarzutem jaki mam do The Walking Dead, to całkowity brak uczucia strachu. Grając w Dying Light, Dead Island czy Left 4 Dead człowiek musiał się konkretnie pilnować by nie zafajdać pantalonów. Tutaj wszystko mi sprężało – nie było ani odrobinę emocji innych niż te, które próbowali wmówić mi autorzy. Zombiaki nie były ani ciut groźne, a poczucie zagrożenia, które (wyobrażam sobie) byłoby nieodłącznym elemtentem apokalipsy zombie, tutaj występuje w ilościach homeopatycznych. A to moim zdaniem jest w stanie położyć każdą grę w tej tematyce. Graficznie The Walking Dead nie stoi na zbyt wysokim poziomie – nawet biorąc pod uwagę datę wydania. Oprawa utrzymana jest w komiksowym charakterze, który całkiem dobrze się sprawdza w tej konwencji, ale widać, że nie to było priorytem twórców. Względnie dobrze zrobione są twarze postaci i ich mimika, za to animacja postaci i tła robią zdecydowanie gorsze wrażenie – zwłaszcza z bliska. Dobre słowo wypada powiedzieć jednak o oprawie audio – nie jest ona zbytnio rozbudowana, ale aktorzy wcielający się w bohaterów są naprawde rewelacyjni. Mam nieodparte wrażenie, że gdyby dać im w garść solidny scenariusz to rozwineli by skrzydła. Zwłaszcza centralne dla opowieści postacie – Lee i Clementine – dobrani są świetnie i robią kawał dobrej roboty. Minusem jednak jest bardzo słaba strona techniczna – nie dość, że kilka razy gra zaliczyła klasyczną zwiechę (pomogła dopiero zrestartowanie konsoli), to jeszcze pełno jest niewidzialnych ścian, po spotkaniu z którymi nasza postać zachowuje się przy niej jakby „pływała” – wygląda to okropnie. The Walking Dead nie jest grą długą – jej przejście (razem z dodanym bonusem) zajmuję ok 12 godzin. Przy czym zbieracze aczików będą zadowoleni, gdyż naprawdę nie sposób przejść tą grę bez scalakowania jej – tylko 2 z 48 aczików nie są związane z postępami w fabule. Podsumowując – The Walking Dead jest nudną produkcją, nieangażującą gracza w żaden sposob, a przy tym można ją przejść grając jedną ręką, jednocześnie czytając książkę. Niewykluczone, że na moją ocenę wpływa fakt, iż świat The Walking Dead jest mi całkowicie obcy – nie czytałem komiksów, a serial wywaliłem po pierwszym sezonie. Nie zmienia to jednak faktu, że przy The Walking Dead bawiłem się w najlepszym przypadku średnio. Jedyną jej zaletą jest fakt, że do 15 listopada 2015 r. dostępna jest za darmo – jeśli więc chcecie na własnej skórze przekonać się, czy ta gra jest naprawdę tak słaba jak opisuję, to macie niepowtarzalną okazję zrobić to praktycznie bezkosztowo.

the walking dead serial recenzja